środa, 27 stycznia 2016

Dzień IV - Wyjazd z San Francisco, dłuuuuuga trasa, Sebastian, Death Valley---> LAS VEGAS !!

W sobotę o 4 nad ranem wyruszyłyśmy z parkingu w samym centrum San Francisco, żeby udać się w podróż do LAS VEGAS. Planując przy tym zatrzymać się na krótką chwilę w upalnym Death Valley, czyli Dolinie Śmierci. 

Na początku oswajałyśmy się z samochodem i zasadami panującymi na tamtejszych drogach, na szczęscie wystartowałyśmy w nocy kiedy ruch jest dużo mniejszy. Droga wyliczona była na około 9-10 godzin, ale oczywiście z przerwami ( i przygodami) zajęło nam to dużo więcej. 




Zmieniałyśmy się w taki sposób, że każda miała "dyżur" za kierownicą albo przy GPSie. Trzeba przyznać, że po tak długim czasie nie jestem w stanie sobie przypomnieć szczegółów. Jak wyglądała droga, gdzie się zatrzymywałyśmy itp. Większość wspomnień dotyczy bliskiego spotkania z psem/koniem/kojotem/hieną/....jednorożcem? którego spotkałyśmy- ale szczegóły nie nadają się na afisz.
Szybka zmiana ubrań :)


Podczas jazdy miałyśmy okazję podziwiać zmieniające się krajobrazy ponieważ przejechałyśmy tego dnia aż !!! 900 kilometrów!!! :) Najciekawsza byla oczywiście zmiana temperatury (od 10stopni do 46) Byłyśmy na to przygotowane i od razu wskoczyłyśmy w letnie ubrania. Przejeżdzałyśmy po różnego rodzaju drogach, od tych bardzo szerokich (z kilkoma pasami ruchu w jedną stronę) do tych wąskich, które dominowały. Na trasie często nie mijałyśmy się z żadnym samochodem przez np. godzinę.

Wbrew pozorom stacje paliw, zajazdy nie są aż tak często, musiałyśmy więc często uzupełniać braki paliwa (na wszelki wypadek, że znow przez 200km nie spotkamy stacji).




Tak jak wcześniej wspomniałam pierwszym większym przystankiem był dla nas Death Valley. Miałam nadzieję, że uda mi się zobaczyć czaszki zwierząt, niestety do tego nie doszło :)

Przy wjeździe do Doliny Śmierci udało nam się kupić roczną wejściówkę do wszystkich parków naodowych w USA. Koszt karty to 80$, od tego momentu - mogłyśmy wjeżdzać wszędzie za okazaniem karty.

Kiedy zatrzymałyśmy się przy pierwszych (i właściwie jedynych) sklepikach i wyszłyśmy z klimatyzowanego samochodu uderzył nas żar, palące powietrze. Porównałabym to z uczuciem, które nas dotyka po otwarciu rozgrzanego piekarnika. Po chwili każda z nas czuła mocny ból głowy, biegiem udałyśmy się do sklepu z pamiątkami, żeby już za chwilę ruszyć do punktów widokowych.




charakterystyczna sceneria



Przy punkcie turystycznym termometr wskazywał od 112-116 stopni Fahrenheita czyli ok. 45 stopni Celsjusza. Było tam bardzo dużo ostrzeżeń dotyczących odwodenienia i natrysków z wodą (nakazujących uzupełnić puste butelki z wodą)
Napełniłyśmy około 10 butelek i ruszyłyśmy dalej.





Po wyjeździe z Doliny Śmierci miałyśmy już prosty cel- Las Vegas. Mimo, że zostało już ,,niewiele" drogi to Jechałyśmy i jechałyśmy ........

aż...

Death Proof :P

Całą drogę jechałyśmy prostą drogą (przez pustynię) więc kiedy zobaczyłyśmy rozjazdy, zwiekszony ruch, i dużo wielkich budynków wiedziałyśmy, że jesteśmy na miejscu.
Kiedy wjechałyśmy na główną ulicę zobaczyłyśmy kilka trwających imprez. Było około 18 kiedy zameldowałyśmy się w hotelu. Miałyśmy pokój chyba na 20 piętrze z widokiem na miasto. Warto wiedzieć, że w Vegas hotele o wysokim standardzie są bardzo tanie. Ludzie zostawiają większość pieniędzy w kasynach.

Jedna po drugiej wskakiwałyśmy pod prysznic i ,,lekko" poprawione wyszłyśmy podziwiać miasto (symbolicznie świętować mój wieczór panieński) :)
Dotarłyśmy niemal do końca głównej alei, robiąc masę zdjęć każdego hotelu/kasyna/ Zafascynowane wchodziłyśmy do Caesars Palace (pytając Did Caesars live here?) ale oczywiście największą ciekawość wzbudzał Bellagio :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz